Jeremi Ochab jest doktorem na Wydziale Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej UJ. W 2014 roku ukończył również studia magisterskie na Wydziale Anglistyki UJ. Do tej pory w jego tłumaczeniu ukazały się trzy książki popularnonaukowe: Tłumacz rzeczy, Burza w szklance wody. Fizyka w życiu codziennym oraz Astrofizyka dla zabieganych.
Co było pierwsze: fizyka czy anglistyka?
Jeżeli chodzi o dostanie się na studia, to fizyka, a dokładniej studia matematyczno-przyrodnicze. Na anglistykę nie dostałem się za pierwszym razem, dopiero przy drugim podejściu i chyba z listy rezerwowej, mimo wszystko. A później przeplatałem ze sobą dwa kierunki.
Jak udało Ci się pogodzić studia na tak dwóch różnych kierunkach?
Nie udało mi się (śmiech). Chyba, że liczy się notowanie na marginesie błędów językowych wykładowców – fizyków (z reguły radzących sobie zresztą ponadprzeciętnie z angielszczyzną). Fizykę studiowałem pięć lat, bez przerwy. Natomiast po pół roku anglistyki dostałem dziekankę na rok, ale w tym czasie zaliczałem sobie niektóre przedmioty, dla mnie najciekawsze, np. fonetykę. Po powrocie zaliczyłem kolejne półtora roku i znowu wziąłem dziekankę. To właśnie wtedy zmienił się regulamin studiów i już można było wziąć drugi urlop dziekański (tzw. studencki). A potem znowu skorzystałem, bo został wprowadzony Proces Boloński, studia dwustopniowe. Mogłem skończyć anglistykę na poziomie licencjata, co uczyniłem, z marnym stopniem z egzaminu końcowego, jak zresztą większość z nas.
Poszedłem na doktorat na fizyce, przesiedziałem sobie rok czy dwa i wróciłem na studia magisterskie, na specjalizację tłumaczeniową. Zrobiłem doktorat z fizyki, a potem magisterium z anglistyki. Wszystko to trwało dziewięć lat.
Jesteś bardziej humanistą czy ścisłowcem?
Są tacy ludzie, którzy zaczytują się w tysiącach książek. Mnie jako taka literatura nie ciągnęła aż tak bardzo. Na anglistykę przyszedłem z nastawieniem językoznawczym, a angielski po prostu lubiłem, w znacznej mierze ze względu na jego brzmienie. Uwielbiałem zajęcia z fonetyki, fonologii. Może tym zajmowałbym się naukowo w innym życiu.
Humanistą byłbym średnim. Odnajduję się w analizowaniu i syntetyzowaniu na poziomie szczegółu, ale niełatwo przychodzi mi postrzeganie całości. Natomiast w pewnym momencie na tej specjalizacji tłumaczeniowej pojawił się nowy wykładowca, dr Jan Rybicki. On z kolei pochodzi z rodziny fizyków z tradycjami, ale sam jest czynnym tłumaczem. Naukowo zajmuje się jednak stylometrią, czyli mierzeniem, kwantyfikacją (uliczbowieniem) stylu, znajdowaniem autorstwa tekstów, a do tego już potrzebna jest matematyka, algorytmy itd. Więc jak on zobaczył, że trafił mu się jakiś człowiek, który potrafi liczyć i programować, to przyjął mnie z szeroko otwartymi ramionami. Zaczęliśmy skupiać się bardziej na językoznawstwie obliczeniowym i szliśmy bardziej w kierunku naukowym.
Nie poszedłeś więc na anglistykę z chęcią zostania tłumaczem?
Chciałem coś tłumaczyć, choć może była to wykreowana potrzeba. Jak już byłem na studiach okazało się, że tłumaczeniówka jest tą najbardziej prestiżową specjalizacją, a zajęcia z tłumaczenia były dla mnie najciekawsze. Choć kiedy robi się to za pieniądze, zupełnie inaczej to wychodzi.
Na początku tłumaczyłem nagrania konferencyjne na TED.COM. Wtedy to wszystko dopiero się rozwijało. Oni zresztą ciągle mają nabór wolontariuszy do tłumaczenia podpisów do nagrań, prezentacji. Swoją drogą tłumaczenie audiowizualne dr Agaty Hołobut to były świetne zajęcia, które rzeczywiście mnie zainspirowały.
Jak doszło do przetłumaczenia Twojej pierwszej książki?
Pracowałem na uczelni, na Wydziale Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej UJ, aż tu nagle znalazła mnie praca, pisze do mnie koleżanka sprzed lat z anglistyki pytając, czy nie przetłumaczyłbym Thing Explainer autorstwa Randall’a Munroe. Okazało się, że książka była po prostu świetna, choć nie powiem, że jest świetna do czytania. To jest sprawa dyskusyjna.
Ona jest chyba tak naprawdę skierowana do laików.
Ja myślę, że ona jest przeznaczona dla kosmitów. Jest to książka dość obrazkowa, każda strona to jest jeden obrazek, który tłumaczy działanie czegoś, urządzenia, planety, przeróżnych rzeczy. Od biologicznych po konstytucją amerykańską, w szczególności jednak technologie kosmiczne, gdyż autor był robotykiem w NASA. Tylko że tak sobie ubzdurał, że napisze tę książkę za pomocą tysiąca najczęściej używanych angielskich słów. Np. słowo most trzeba było opisać za pomocą słów prostszych i częstszych (w tym wypadku były to wysokie drogi). I teraz przetłumacz całą książkę, zachowując dokładnie te same ograniczenia plus ograniczenia obrazkowe, tzn. mieszczenie się w okienkach na tekst poupychanych pomiędzy istotnymi merytorycznie częściami rysunku. Było to porównywalne do tłumaczenia napisów filmowych.
Jest to książka wspaniała pod względem wyzwania, jakie stanowiła. Dodatkowo pokrywała się tematycznie z fizyką, którą zajmuję się naukowo. Plus, żeby ją dobrze przetłumaczyć, trzeba było znaleźć korpusy, listy frekwencyjne, przeliczać i wymyślić strategię tłumaczenia. Miałem nawet zaprogramowane skrypty, które mi przeliczały, czy spełniłem te ograniczenia, czy jest coś, co mogę jeszcze dograć.
Po paru miesiącach wydawnictwo znowu się do mnie odezwało z propozycją przetłumaczenia kolejnej książki popularno naukowej, ale tym razem klasycznej, bez obrazków, pod tytułem Burza w szklance wody. Fizyka w życiu codziennym. I to jest rzeczywiście książka skierowana do laików, bardzo przyjemna.
Dzisiaj również odebrałeś egzemplarz kolejnej przetłumaczonej książki.
Astrofizyka dla zabieganych, ślicznie wydana, niemal kieszonkowa. Tutaj znowu praca znalazła mnie sama. Moja siostra bardzo udziela się na Facebook’u i jeden z wydawców zapytał ją, czy nie zna kogoś, kto mógłby taką książkę przetłumaczyć. Wskazała więc na mnie, ponieważ jestem zarówno tłumaczem, jak i fizykiem z wykształcenia. Nie powinienem więc pomylić się merytorycznie, co zresztą okazało się później ważne.
Czy masz jakieś rytuały związane z tłumaczeniem?
Każdą książkę tłumaczę w ten sposób, że biorę miesiąc urlopu i całe wakacje poświęcam na tłumaczenie. Jest to bardzo intensywny czas, jadę więc do Domu Pracy Twórczej UJ, zamiast wychodzić w góry, siedzę i tłumaczę. I reżim. Wstajesz rano, mleko, tłumaczenie, obiad, tłumaczenie i tak przez cały dzień.
Co się dzieje z tekstem, kiedy już kończysz tłumaczenie?
Tekst trafia do redaktora językowego. Później powinno się tę redakcję językową dostać do ręki i zaakceptować lub nie. Dużo więc czasu schodzi na to, żeby to wszystko przeczytać. Czasem 80-90% poprawek jest słusznych, tylko chodzi o wyłapanie tych 5% czy 10% poprawek, które słuszne nie są.
Bywają błędy merytoryczne i to wydawnictwo powinno mieć kogoś do skorygowania tych błędów, a nie zawsze ma. Teoretycznie mogę powiedzieć, że jestem tylko tłumaczem i nie obchodzi mnie to, ale czasem to ja jestem jednocześnie takim merytorycznym redaktorem. Albo oni zakładają, że ja nie popełnię błędu.
Może się zdarzyć, że ktoś mi wprowadzi takie zmiany, które językowo są świetne, ale nie mają sensu. Czasem się okazuje, że autor coś namieszał. Przy tłumaczeniu Astrofizyki dla zabieganych było takie miejsce, gdzie ja pięć razy przeliczałem pewno stwierdzenie, potem wydawca przeliczał je jeszcze dwa razy. Co ciekawe, wydawca też jest fizykiem z wykształcenia. Mieliśmy więc na tyle doświadczenia i oleju w głowie, że byliśmy to w stanie przeliczyć i sprawdzić. Po tej redakcji tekst idzie do składu, potem do korekty.
Zamierzasz przyjąć jeszcze jakieś teksty do tłumaczenia?
Jeśli byłyby krótkie i bardzo mi odpowiadające, to może tak, ale teraz muszę nadgonić pracę naukową. Mam granty do rozliczenia, artykuły do napisania (najnowszy jest o listach braci Grimm, a kolejne są już z pogranicza matematyki i neuropsychologii), analizy do zrobienia. Jednak za to mi głównie płacą i nie mogę się od tego wykpiwać. A nie da się robić dwóch rzeczy naraz.
Chętnie brałbym książki kierowane do młodszego czytelnika, krótsze, a które bywają ciekawsze w tłumaczeniu. Chętnie wyszedłbym poza tą popularnonaukową dziedzinę. Może jakiś komiks?
Zobaczymy, czy ktoś mnie jeszcze zechce.